Aktualności >>> Polacy z Kurska w Rosji potrzebują kontaktów z ojczyzną >>>

 .: Po wielu latach odwiedził rodzinny dom

A w "dziewiątce" mieszkały sobie sowy.
Jan Zembrzuski odwiedził dom swego dzieciństwa

Dzieciństwo spędził w Bisztynku, jako dorosły mieszkał i pracował w Bartoszycach. W latach 80. wyjechał do Kurska w Rosji budować elektrownię atomową. I już w tym Kursku pozostał. Jan Zembrzuski po latach przyjechał odwiedzić rodzinny Bisztynek.

Przyjechał z żoną, Zoją Skrypiną, Rosjanką o polskich korzeniach. Jej babcia nosiła nazwisko Lewandowska. Oboje przyjął burmistrz Marek Dominiak. W trakcie rozmowy pojawił się pomysł nawiązania partnerskiej współpracy stowarzyszenia Polaków w Kursku, którego Jan Zembrzuski jest prezesem i stowarzyszeń działających w Bisztynku.

Nie jest wykluczone także nawiązanie partnerskiej współpracy między władzami i instytucjami miast. Pan Jan wróci do Kurska z listami intencyjnymi. Nawiązanie współpracy między stowarzyszeniami jest właściwie przesądzone.

Maszyny były rozebrane
Mieliśmy wyjątkową okazję do wysłuchania jego wspomnień o czasach pierwszych powojennych osadników. A przy okazji, jego osobistych losach.

- Moi rodzice, Zofia i Mieczysław, do wybuchu drugiej wojny światowej mieszkali w Szelkowie koło Makowa Mazowieckiego. We wrześniu 1939 roku ich gospodarstwo spalili Niemcy, a ich samych oraz mego starszego brata Stanisława i babcię Józefę wywieziono do Gerdauen (Gierdawy, dziś Żeleznodorożnyj w obwodzie kaliningradzkim - red.). Pracowali tam u "bauera". Po zakończeniu wojny nie mieli dokąd wracać. Zaproponowano im osiedlenie się na tzw. ziemiach odzyskanych. Wybrali Bisztynek - opowiadał Jan Zembrzuski.

- Po przyjechaniu do Bisztynka rodzice otrzymali akt własnościowy nadania gospodarstwa rolnego o powierzchni 12 ha położonej na kolonii nr 43. Tam okazało się, że w gospodarstwie zamieszkują niemieckie kobiety. Ich mężowie zostali zabrani na front i po zakończeniu wojny nie wrócili do domu. Udostępniły połowę domu i rodzice mieli gdzie mieszkać. Ziemię mogli uprawiać dzięki tym dwóm Niemkom, które pokazały ojcu, gdzie są ukryte maszyny rolnicze. Maszyny były rozebrane na części, żeby ich nie zabrano. Po jakimś czasie kobiety zostały wysiedlone do Niemiec i cały dom przypadł naszej rodzinie - wspominał pan Jan.

Żniwiarkę trzeba było chować
Mężczyzna opowiadał o ciężkich powojennych czasach. O pomocy, jakiej udzielali im sąsiedzi. Szczególnie wspomina rodzinę Ziermannów, którzy pierwsi w Bisztynku dorobili się traktora i pomagali w uprawie roli. Opowiadał o pomocy UNRRA, skąd ojciec pana Jana otrzymał konia. Nasiona pobierało się w Bisztynku, część ofiarował im Józef Ziermann.

- U ojca w stodole, w słomie, była schowana żniwiarka, no ale jeden koń nie mógł jej ciągnąć. Trzeba było się zmawiać z sąsiadem i kosić u niego i u siebie, ale to już było lepiej niż kosić kosą. A kosić trzeba było wieczorem i nocą. Na dzień trzeba było rozbierać żniwiarkę i ją chować, gdyż w Bisztynku powstał Państwowy Ośrodek Maszynowy. POM i władze miejskie zabierały wszystkie maszyny twierdząc, że to maszyny niemieckie i powinny być państwowe. Żeby dostać maszynę z POM-u trzeba było płacić. Nie było pieniędzy, więc rolnikom przychodziło kosić kosą - mówił Jan Zembrzuski.

Opowiadał też o przyjazdach delegatów namawiających rolników do zakładania spółdzielni. Większość się na to nie zgadzała wiedząc, jak to wyglądało w ZSRR. Jan Zembrzuski w Bisztynku ukończył szkołę podstawową, potem szkołę budowlaną w Gdyni i Studium Pedagogiczne w Olsztynie. Rozpoczął pracę w Bartoszyckim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Był też instruktorem uczącym zawodu przyszłych betoniarzy-zbrojarzy. Zbudował dom na osiedlu "Działki" w Bartoszycach.

Żona jakoś nie świeci
Dziś mieszka w Kursku w Rosji. Pojechał tam na kontrakt w 1986 roku. Budował elektrownię atomową, taka samą jak w Czarnobylu. Ta w Kursku jednak nie uległa żadnej awarii i jej cztery atomowe bloki działają do dziś.

- Pojechałem dla pieniędzy. Mogłem jechać do Libii lub Bułgarii. Koledzy jednak narzekali na warunki w tamtych krajach, więc wybrałem Rosję. Na kontrakt wyjeżdżało się na rok, z możliwością przedłużenia na kolejny. Budowaliśmy elektrownię atomową na podstawie dokumentacji elektrowni w Czarnobylu. Można je nazwać bliźniaczymi. W tym czasie w Polsce rozpoczęła się budowa elektrowni atomowej w Żarnowcu. Mieliśmy nauczyć się technologii i skończyć budowę w Polsce. Po katastrofie w Czarnobylu zrezygnowano jednak z tego pomysłu - mówił Jan Zembrzuski.

Oddalenie od rodziny spowodowało, że jego małżeństwo się rozpadło. Żona wystąpiła o rozwód. Po rozwodzie pan Jan poznał w Kursku swoją obecną żonę — Zoję Skrypinę, inżyniera elektronika pracującego w elektrowni atomowej. Dla niej zdecydował się na pozostanie w Rosji.

- Mimo, że tyle lat pracowała w tej elektrowni, to jakoś się nie świeci w nocy - śmiał się pan Jan.

Brakuje kontaktów z Polską
Po przejściu na emerytury oboje zajęli się pracą społeczną. Wstąpili do Kurskiego Miejskiego Związku Polskiej Kultury. Pan Jan z dumą pokazywał dziesiątki dyplomów, podziękowań, certyfikatów wystawionych zarówno przez władze polskie jak i rosyjskie.

- Brakuje nam kontaktów z Polską. Polaków w Kursku jest mało; w naszym stowarzyszeniu zaledwie siedmioro. Jest za to dużo osób z polskimi korzeniami. W stowarzyszeniu mamy ponad 50 osób, a wielu innych woli tego nie ujawniać, bo pracują na państwowych posadach i działalność w polskim stowarzyszeniu nie jest mile widziana - twierdził pan Jan.

Opowiadał o wymianie młodzieżowej ze szkołami z Tczewa i Dębna. O zorganizowanych już marszach pokoju, w tym z Rosji do Berlina. Na stałe współpracują ze stowarzyszeniem Synów Pułków działającym w Białymstoku. W Kursku mają swój "polski" kościół. Niestety, kapłanów mają ze Słowacji i... Nigerii. Poprzedni ksiądz, Polak, został gdzieś przeniesiony.

- Kościół wciąż wymaga remontów. Został przekazany parafii w latach 90. i przez ten czas nic w nim nie było robione. Zwracaliśmy się do polskich parafii z propozycjami nawiązania bliższych kontaktów, ale właściwie bez odzewu - mówił Jan Zembrzuski.

Podobne propozycje padły w czasie spotkania z burmistrzem Bisztynka i przybyłym na nie proboszczem tamtejszej parafii.

Bujał się na linach
Jan Zembrzuski po wyjeździe w 1990 roku na stałe do Rosji nie odwiedzał Bisztynka. Stąd teraz jego podróż miała sentymentalny charakter. Pojechaliśmy z nim do jego dawnego domu. Teraz mieszka tu rodzina Szczepańskich. Pan Jan na miejscu opowiadał o swoim dzieciństwie. Doskonale pamiętał rozkład pomieszczeń w domu. Rozmawiał z obecnymi właścicielami. Zauważył, że z posesji zniknęła stodoła.

— Zobaczmy na szczyt obory. Ciekawe, czy jest tam jeszcze napis? — zaproponował w pewnym momencie. W deskach szczytu wycięta jest data 1934.

— W "dziewiątce" mieszkały sowy, gdy byłem dzieckiem — mówił.

Razem zwiedziliśmy też kościół w Bisztynku, gdzie pan Jan był ministrantem. Opowiadał, jak z innymi bujał się na linach dzwonów. Poprosił proboszcza Rybczyńskiego o "przedawnienie tej sprawy". W kościele jego żona wyznała, że niedawno przyjęła chrzest rzymskokatolicki. Jej ojciec był komunistą i nie była chrzczona w żadnym wyznaniu. Ponieważ ma polskie pochodzenie i męża Polaka, zdecydowała się na katolicyzm. Między innymi dlatego chciała zobaczyć zagrodę chrzcielną.

Pan Jan ze wzruszeniem opowiadał o dawnych mieszkańcach Bisztynka, przeznaczeniu budynków, zabawach, psotach. W końcu pozostawiliśmy go, aby sam mógł nacieszyć się wspomnieniami. Zwiedził z żoną całe miasteczko.

Wykonali wiele fotografii. Tę wizytę po powrocie do Rosji opiszą. Będzie to praca na konkurs adresowany do Polonii. Trzeba w niej opisać wizytę w kraju przodków. Już wiemy, że wizyta w Bisztynku będzie opisana z dobrymi emocjami.

Andrzej Grabowski - 14.08.2016 r.

Materiał znajdziesz także na portalu:






Copyright: www.bisztynek24.pl 2016